Szczęście nie przyszło

Po zakończeniu liceum musiałam znaleźć pracę. Zanim jeszcze odebrałam świadectwo maturalne zarejestrowałam się w Urzędzie Pracy. Najmodniejszą formą dla osób po szkole, były staże dla bezrobotnych, bez doświadczenia zawodowego. Ale i na nie było więcej chętnych niż miejsc. Dlatego jeździłam z rana do Urzędu Pracy i stałam w długiej kolejce byleby coś dostać i mieć dochód. W dniu rejestracji musiałam iść na drugi koniec miasta, aby w Urzędzie Skarbowym wyrobić numer PESEL . To znaczy mogłam pojechać środkiem komunikacji miejskiej, ale był to dla mnie nadmierny wydatek. Dlatego przeszłam cale miasto i miałam pęcherze na palcach i otarcia na stopach. Któregoś dnia wskazano mi dwa miejsca, w których poszukują stażystów. Jednym z nich był Gminny Ośrodek Kultury. Ucieszyłam się, bo tam pracowała moja kuzynka i sądziłam, że jako podobna charakterem nadam się do tego typu pracy i zespołu. Powiedziałam o tym kuzynce, ona również nie kryła radości. Akurat była na urlopie i zadzwoniła do kadrowej, aby mnie zaanonsować. Kadrowa przyjęła mnie bardzo miło, ale rozmowa nie odbywała się z nią. Zaprowadziła mnie do kierownika. Tu rozmowa nie była już miła. Facet był oburzony, że w ogóle przyszłam. Powiedział mi, że w jakiej ja go stawiam sytuacji, że już to miejsce komuś obiecał, a teraz ja przychodzę. Nawet nie zaproponował mi żebym usiadła. Stałam jak pokorne cielę i słuchałam wywodów łysawego faceta, który do mnie miał żal, że w ogóle przyszłam. Próbowałam wyjaśnić, że to Urząd Pracy mnie tu przysłał, ale on ciągle mówił swoje. Chyba miał wrażenie, że przyszłam sama z siebie, żeby przez kuzynkę protekcji dochodzić.
Wyszłam ze łzami w oczach. Ale nie dałam nikomu tego po sobie poznać. Nie do końca wiedziałam o co mu chodzi. Czy nie lubił protekcji? Otóż po kilku dniach dowiedziałam się, że trzymał to miejsce dla kogoś z rodziny.
Następną ofertę otrzymałam z laboratorium. Poszłam na rozmowę kwalifikacyjną, którą odbyłam z Panią Dyrektor. O dziwo po dwóch dniach otrzymałam telefon z urzędu pracy, że chcą mnie do działu zamówień publicznych. Ucieszyłam się. Jednak gdy podpisałam umowę o staż była mi na myśl pewna refleksja. Na takim stażu, który otrzymywało się na 6miesiecy , zarabiało się 410zl. Rozumiecie? 6 miesięcy po 410 zł, a trzeba było to miejsce niemalże wywalczyć. W jakim kraju my żyjemy pomyślałam, ale nie miałam wyboru. Musiałam płynąć z tym prądem. Razem ze mną na staż przyszła jeszcze jedna dziewczyna, z którą nie bardzo się polubiłyśmy. Ja bardziej zgrałam się ze starszymi Paniami, a ona z młodszą ekipą.
Ale czas szybko mijał i nie wiadomo kiedy minęło prawie 6 miesięcy. Kierowniczka działu powiedziała nam, że jedną osobę będą chcieli zatrudnić. Ale to zależało od tego , komu przedłużą staż. Kazano nam napisać wnioski do Urzędu Pracy z prośbą o przedłużenie stażu. Jasne było, że tej, która otrzyma przedłużenie, dadzą umowę. Trochę się wahałam ze śniadaniem tego podania. Skoro nie zobaczyli kto jest lepszy, a warunkiem zatrudnienia miała być oszczędność jednomiesięcznej wypłaty , to zaczęłam się zastanawiać, czy to dobre miejsce dla mnie. Ale za namową Pani Elwiry, którą bardzo lubiłam postanowiłam napisać ten wniosek. Ale nic to nie dało. Kuzynka tej drugiej dziewczyny pracowała w urzędzie pracy i dzieki temu, to nie ja otrzymałam przedłużenie. Bylam troche rozczarowana, rozżalona i obawiałam się o swoją przyszłość finansową. Ale w pracy jak to ja. Założyłam wielką maskę pozorów  i udawałam, że wcale mnie to nie obeszło. Postanowiłam wykorzystać cały urlop, jaki miałam. W ostatni dzień kupiłam odrobinę ciasta i poszłam do pracy, aby się pożegnać. Kiedy jednak chciałam wziąć papiery, kierowniczka powiedziała mi, żebym poszła do kadr bo tam mają dla mnie inne miejsce pracy. Okazało się, że chcą mnie w kadrach i dostałam umowę wczesniej niż ta druga dziewczyna. Niestety kwota z umowy o pracę była niewiele wyższa , bo zaledwie 580zl. Po dwóch latach otrzymałam podwyżkę do 1100 zl. Później moje wynagrodzenie stale wynosiło płacę minimalną.
Kiedy byłam jeszcze na stażu ojciec zapytał mnie czy zdecydowałam się już na jakieś studia. Ciężko mi było to zrobić. Po pierwsze nie miałam o tym żadnego pojecia, gdzie są te uczelnie, jakie są kryteria itp. Nigdy nie wyjeżdżałam na odległość więcej niż 10 km (nie licząc wyjazdu do teatru) . Drugą kwestią byla sprawa czesnego. Koleżanka z pokoju w pracy powiedziała, że idzie na studia na pewną uczelnię i zasugerowała abyśmy poszły razem. Był tam kierunek, który mnie interesował, więc się zgodziłam. Nie patrzyłam co to za uczelnia, bo nawę sie na tym nie znałam. Czesne za miesiąc wynosiło tam 380 zł, co pożerało prawie caly mój dochód. A do tego musiałam dojechać do pracy, na studia, mieć na książki lub przynajmniej na ksero. Nie wystarczało... Ta druga dziewczyna, która była ze mną na stażu poszła na studia, które kosztowały 600zl. Później połapałam się o co chodziło. Moja uczelnia była prywatnym tworem, a jej renomowaną państwówką. Ale nawet gdybym wiedziała to wcześniej, nic by to nie zmieniło. Nie byloby mnie na takie studia stać. Nie miałam wsparcia w rodzinie pod względem finansów. Malo tego. Pewnego dnia ojciec zaproponował, że pojedzie ze mną samochodem zawieźć papiery na uczelnię. Bardzo się ucieszyłam. Ale na kilka dni przed wyjazdem powiedział " dasz na śrut i pojedziemy". Nie bardzo zrozumiałam i zapytałam o co chodzi, w odpowiedzi usłyszałam"a Ty myślisz, że samochód na powietrze jeździ?"
Nic innego, tylko chciał na paliwo. Moze i słusznie, ale skąd miałam na to wziąć? Powiedziałam, że pojadę pociągiem, bo to będzie dużo taniej. Długo dziwnie się czułam z myślą o tej postawie ojca, który miał na alkohol, ale nie miał dla mnie na paliwo. Podobnie jak w liceum , kosztem utrzymania mnie przez moich rodziców był wyłącznie dach nad głową i niewymyślne jedzenie. Podręczniki, ubrania odkąd miałam stypendium a nawet dojazd do szkoły finansowałam sobie sama. Nigdy na nic mi rodzice nie dawali. Pamiętam, jaką złość miał w sobie ojciec , gdy wrócił z wywiadówki i oznajmił, że wychowawczyni go wyczytała, że nie mam opłaconego komitetu rodzicielskiego. 30zl bylo dla mnie sporym wydatkiem, zwłaszcza, że połowę stypendium pochłaniał koszt biletu miesięcznego.
Przez pierwsze miesiące stażu nie wystarczało mi na wszystko tych 410 zł. Nie miałam co liczyć na pomoc ze strony rodziny, więc brałam drobne pożyczki, aby jakos powiązać koniec z końcem i nie zostać skreślona z listy studentów. I takim sposobem wpadłam w spiralę długów, w których jestem do dziś.
Początkowo w pracy było miło. Jedynym mankamentem było to marne wynagrodzenie. Zaczęłam szukać innej pracy, ale nie otrzymywałam atrakcyjniejszych ofert. A tu przynajmniej miałam umowę na czas nieokreślony. Chodziłam do pracy i uczyłam się dużo w niej. Stawałam się coraz lepsza w tym co robię. O dziwo coraz więcej osób z pracy zaczęło mnie lubić. Zaczęłam mieć znajomych. Ale to stało źródłem problemów. Uświadomiono mi, że moja przełożona mnie wykorzystuje. Dotychczasowe lekcje, jakie otrzymywałam od życia i to jak wychowywali mnie rodzice, nakazywało mi nie wychylać się z szeregu i siedzieć cicho. I tak przez kilka lat było.  Pracowałam po godzinach, robiąc pracę za siebie i za innych , nie chodząc na urlopy i będąc całą dobę pod telefonem, otrzymując mniej niż tysiąc złotych. W końcu otworzyłam oczy, ale pola do popisu żeby to zmienić nie miałam. Pracowałam kilka lat i nie miałam możliwości na samodzielne wynajęcie mieszkania. Nie miałam z czego odkładać i bałam się zmieniać stalą pracę. Byłam w trakcie studiów i gdybym zmieniła pracę, a w nowej by mnie nie zaakceptowano zostałabym z niczym. Nie mogłabym liczyć na pieniądze od rodziców na przeczekanie. A też nie wiem, czy miałabym gdzie wrócić w razie czego. Rodziców rozpierała duma, że jestem kadrową i twierdzili, że muszę dobrze zarabiać. A wiecie co ja na to? Ja wstydziłam się przyznać, że tak naprawdę jestem tam nikim. Robiłam dużo, ale wszystko szło na konto zasług szefowej. Nie potrafiłam się temu przeciwstawić. Przekonałam się, że moja kierowniczka jest wredna i podstępna. Bałam się jej podskoczyć. Ale jakimś cudem Prezes zaczął mnie dostrzegać.  Niestety nie wiązało się to z profitami finansowymi. Dodawał mi zadań, a podwyżki nie miałam.  Troche zmieniło się to po spotkaniu integracyjnym w formie, kiedy przekonał się, że nie jestem niemową zza komputera. Powiedział coś typu, że nie chce więcej słyszeć, że nie lubię rozmawiać. Nie od razu dotarło to do mnie. Dopiero po czasie zrozumiałam, że to szefowa mu to wmawiała, byle mnie do niego nie dopuścić. Ja robiłam większość rzeczy , o których ona nawet nie miała pojęcia. Wielka kadrowa nie miała pojęcia o zgłoszeniach pracowników do ZUSU ani o obowiązkowych ubezpieczeniach macierzyńskich, nie wspominając już o obsłudze komputera i programu kadrowego.  

Ustawiła obok siebie jedyna w pokoju drukarkę i czyhała, na efekt moich prac. Potem niby chciała podać, więc przy okazji obejrzała co się wydrukowało. Gdy zobaczyła, że to coś czym zabłyśnie, udawała wielce pomocną, oferując zaniesienie tego za mnie. Gdy było cos trudnego, czego sama nie byłaby w stanie zreferować itp przybierała postawę opiekuńczą. Mówiła wtedy " Ja nie zostawię Cię samej na pożarcie, pójdę z Tobą". Choć ja wcale jej o to nie prosiłam i nie odczuwałam takiej potrzeby. Ale nie miałam odwagi powiedzieć jej, że jej nie potrzebuję, albo że wiem po co tam za mną łazi. Poprostu brnęłam w to sądząc, że tak muszę. Bałam się że jak zacznę się stawiać nie tyle mnie wywali, bo moja obecność gwarantowała jej byt. Ale w każdej chwili mogła mi zabrać te 150 zl premii, które zaczęłam dostawać po tej imprezie integracyjnej. Niby niewiele. Upokarzać się za 150 zl, ale będąc w moim położeniu, nie miałam wyboru. Po pewnym czasie zauważyła, że zaczęłam randkować i chyba zaczęła obawiać się, że zajdę w ciążę i postanowiła zatrudnić jeszcze jedną osobę. Wybrała taką szarą mysz, jaką ja byłam na początku tej pracy. Tyle że ona była a społeczna. Wszystko robiła bardzo po woli. A szefowa o dziwo ja ciągle chwaliła. Nie miałam pojęcia za co. Poza tym ja wiele lat pracowałam , aby dostać 150 zł premii, a jej dano dwa razy tyle na zachętę. Czułam się okropnie. Robiłam za trzech a nie miałam z tego nic. Doprowadziło mnie to do takiego zniechęcenia, że zamiast skupiać się na pracy wysyłałam setki cv. Ale odgłos był marny. A rozmowy kwalifikacyjne przynosiły mi jedynie koszty. Byłam zrezygnowana i nie miałam na nic ochoty. Zostawałam często sama z najcięższą robotą , a zarabiałam najmniej.
Któregoś dnia zapytałam chłopaka, czy nie myślał o dziecku. Zgodził się. Bardzo marzyłam o dziecku. I ucieszyłam się, że też tego chciał. Początkowe próby nie przyniosły efektu. Wiedziałam, że to przez ten stres w pracy. Żyjąc w ciągłym niepokoju nie mogło się udać . Lekarka bez problemu dała mi zwolnienie. Wyłączyłam telefon i urwałam calkowicie kontakt z szefową, która co chwilę do mnie wydzwaniała , chcąc abym będąc na L4 pomagała im w pracy.
Po niedługim czasie udało mi się zajść w ciążę. I wysłałam już ciążowe zwolnienie lekarskie. Do szefowej dotarło, że prędko nie wrócę, ale tego co zrobiła nikt raczej by nie zrobił. Najpierw rozpowiadała wszystkim jaka byłam beznadziejna i jaka ona była niezadowolona z mojej pracy. Powiedziała, że nie chce abym tam wracała i tym podobne opowieści o tym, że byłam okropnym pracownikiem. Przez ponad 10 lat tyrałam jak osioł, a ona na mnie zerowała, a teraz zrobiła ze mnie czarną owcę. Ale to jeszcze nic. Pewnego dnia , będąc w zaawansowanej ciąży otrzymałam list z policji. Okazało się, że złożono skargę, że piszę na nią donosy. Po pierwsze wcale ich nie pisałam, a po drugie od kiedy pisanie donosów jest karalne. Było to bardzo zagmatwane, ale złożyłam próbki pisma i wyjaśniło się, że  to nie ja pisałam i sprawa się zamknęła. Poczekałam tylko do porodu, wnioski o urlop macierzyński. Po roku wysłałam wniosek o urlop wypoczynkowy oraz wypowiedzenie z pracy. O dziwo dowiedziałam się z plotek, że to ona mnie wywaliła, a nie ja złożyłam wypowiedzenie. W międzyczasie znalazłam pracę online. Synek był do mnie bardzo przywiązany i nie mogłam pójść do pracy stacjonarnej, choć próbowałam znaleźć pracę nawet w sklepie na część etatu. Ale mój chłopak nie był w stanie zastąpić mnie. Dlatego praca była poza moim zasięgiem. Z pracy online nic nie zarobiłam. Taki mieli system, że ciężko było mi wyrobić pułap, aby załapać się na najniższy próg wypłaty. I tak zostałam z długiem w banku i niewielką sumą na koncie, pozostałą z wypłaconego ekwiwalentu za urlop.



Dodaj komentarz






Dodaj

© 2013-2024 PRV.pl
Strona została stworzona kreatorem stron w serwisie PRV.pl